Dziś po raz 1500 zasiadam przed komputerem by zrobić wpis na bloga . Od maja 2008 roku tyle się nazbierało ! Na starym blogu, który wisi sobie na bloog.pl widać, ile dni istnieje – 3033, więc mniej więcej co drugi dzień publikuję. I wciąż mam nowe pomysły, w zapasie nieco sfotografowanych dań. Ostatnio jest też dużo relacji, bo nie brak ciekawych wydarzeń kulinarnych, w których biorę udział. Czasem mam potrzebę napisania o czymś spoza kulinariów, luźno z nimi związanym, dodałam więc na blogu nową kategorię dziennikarską – Artykuły o życiu.
Wpis numer 1000 był w sierpniu trzy lata temu, kto jest ciekawy, może zajrzeć – jest tam nieco historii bloga. Po raz kolejny napiszę, jak bardzo się cieszę, że dzięki temu, że go prowadzę poznaję wielu wspaniałych ludzi i przeżywam super przygody, nie tylko kulinarne.
Wraz 1500 wpisem na blogu na facebookowej stronie bloga liczba polubień zbliża się też do tej samej liczby 🙂 mam nadzieje, że osiągnie ją lada dzień, kto chce polubić i dostawać codziennie sezonową propozycję na obiad w cyklu „dziś na obiad proponuję” oraz inne bieżące i aktualne ciekawostki, to proszę bardzo – klik, klik 🙂 , albo z boku, w zakładkach.
Przejdźmy do przepisu – kandyzowane listki mięty zauważyłam na blogu Komarki i ujęły mnie swoja urodą. Są doskonałym i aromatycznym dodatkiem do deserów, tortów czy drinków.
Przygotowanie ich jest proste, wymaga tylko cierpliwości – każdy listek smarujemy lekko ubitym białkiem i maczamy w drobnym cukrze z obu stron, kładziemy do wyschnięcia w przewiewnym i zacienionym miejscu, najlepiej na blasze wyłożonej papierem do pieczenia. Latem takie listki wysychają w ciągu kilku godzin , najlepiej jednak zostawić je na dobę. Potem trzymamy w pudełku.
Jedną porcję tych listków oddałam na aukcję Allegro na rzecz hospicjum dla dzieci na Blog Conference Poznań, reszta jest przeznaczona na specjalne okazje. Zabieram się za kolejną transzę , by zdążyć przed jesienią. To dość żmudne zajęcie, ale jak się lubi miętę i pomyśli o efekcie, to może być nawet relaksujące .
Teraz pora na równie przyjemny miętowy wytwór, czyli likier. Przepis dostałam od znajomej i jest on prosty : Likier powinien mieć około 16 % alkoholu, więc nie robiłam go na spirytusie, tylko na czystej wódce. Poza tym w pierwszej fazie, macerowania się liści mięty , zapomniałam o nim – stał sobie spokojnie na kominku i zamiast tydzień, macerował się miesiąc. Wyszło mu to na dobre, bo krótko po zmieszaniu z syropem już nieźle smakował. Poza tym – nie bardzo wiem, skąd w prezentowanych w sieci likierach taki piękny zielony kolor. Mi wyszedł zielono-brązowy, jak herbata miętowa. Wiem jakie rośliny dają piękną zieleń, ale wolałam nie ryzykować i nie psuć smaku, a dodanie barwników sztucznych w ogóle nie przyszło mi do głowy.
LIKIER MIĘTOWY
Gałązki świeżej mięty, dużo, ile wejdzie do słoika
szklanka dobrej czystej wódki
1, 5 szklanki wody
3/4 szklanki cukru
Umytą miętę upychamy w słoiku i zalewamy wódką na tydzień albo i dłużej.
W międzyczasie potrząsamy słoikiem, ja tak robiłam na początku, potem zapomniałam, więc wstrząsnęłam solidnie tuż przed odcedzeniem. Liście dobrze wycisnęłam.
Z cukru ( można jego część zastąpić miodem) i wody gotujemy syrop, studzimy. Mieszamy z odcedzonym alkoholem i odstawiamy na jakiś czas, im dłużej, tym lepiej. Ja swój zrobiłam w butelce po 10-letnim Porto, więc zyskał dodatkowy smaczek.
Likier jest dobry sam ( popijany do kawy i czegoś słodkiego) , jako dodatek do deserów , może być też bazą letnich drinków, ale wtedy lepiej zrobić nieco mocniejszy.
Na świętowanie 1500 wpisu na blogu nadaje się doskonale.
Smacznego i na zdrowie !